Czas na halloweenowy specjal - zrobimy jack-o'-lantern. Jej nazwa wywodzi się z legendy o mężczyźnie imieniem, a jakże, Jack, który zawarł dwukrotnie pakt z diabłem, za każdym razem z użyciem podstępu. Po śmierci nie mógł trafić do nieba, kolegował się wszak z konkurencją, ta zaś nie chciała go widzieć w piekielnych wrotach, bo zakpił sobie z ich szefa. Tym samym Jack pozostać musiał na ziemskim padole, chodząc z latarnią aż do dnia sądu. Jednakże tradycja dorabiania strasznych mordek jarzynie jest o wiele starsza, a wywodzi się ona z dokładnie tego samego źródła co Halloween - celtyckiego Samhain, dnia końca roku, w którym światy żywych i zmarłych przeplatały się, a duchy jeszcze nienarodzonych oraz zmarłych niedawno osób poszukiwały miejsca do zamieszkania... w ciałach tych jak najbardziej żyjących. Wyrzeźbione straszne mordki miały na celu odstraszenie demonów i ochronę domostw. Dopóki nie odkryto Ameryki, nie mieliśmy dyń, stąd też rzeźbiono co było - ziemniaki, brukiew, rzepę... W domach gaszono ogień, by stały się zimne i odpychające, a ich mieszkańcy ubierali zniszczone ubrania, by wyglądać na kiepskie mieszkanko dla zbłąkanej duszy. Ognie palono za to w lasach, gdzie składano także ofiary dla zmarłych, by odciągnąć ich od ludzkich osad. Tradycja Samhain u Celtów, podobnie jak Dziadów (zwanych również Zaduszkami) u Słowian i Bałtów była tak silna, że zmusiła chrześcijaństwo do zmiany daty Wszystkich Świętych z 13 maja na 1 listopada. To właśnie Słowianom zawdzięczamy zwyczaj zapalania zniczy na grobach - oryginalnie ognie w miejscach pochówku miały być drogowskazem dla błądzących tej nocy dusz, by bezpiecznie trafiły do miejsc spoczynku.
Tyle ciekawostek. Dziś to pradawne święto stało się pretekstem do komercyjnej zabawy opartej luźno na motywach pogańskich. W Polsce nie jest ono ciągle zbyt popularne, niemniej jednak pewne jego elementy są zwyczajnie fajne, zwłaszcza dla dzieci. Przy okazji przygotowywania zupy dyniowej postanowiłam zatem wydrążyć dla Was jack-o'-lantern, wspaniałą ozdobę domu w tym przygnębiającym jesiennym otoczeniu :)
Potrzebne nam będą:
- dynia o wadze minimum 2,5 kg
- ostry nóż
- marker
- łyżka
- dwie miski
- świeca
Przy wyborze dyni ważne są trzy rzeczy - po pierwsze jej spód musi by na tyle płaski, by można ją było swobodnie postawić. Po drugie, powinna mieć ona trzon, czyli ten zielony ogonek na górze. Po trzecie, w tym konkretnym przypadku akurat rozmiar ma znaczenie - ogólnie im większa dynia, tym lepiej się ją drąży. Na początku musimy odciąć jej górną część, najlepiej lekko pod skosem, by nasza czapeczka się trzymała.
Teraz odcinamy nadmiar miąższu od czapeczki, a następnie przystępujemy do żmudnego procesu drążenia. Miękką część po wyjęciu oddzielamy od pestek, twardą trzeba niestety skrobać łyżką, chyba że mamy na tyle dużą dynię, by dało się ją wyciąć nożem. Pestek nie wyrzucamy - wysuszone będą wspaniałą przekąską. Miąższ zaś posłuży nam do przygotowania niecodziennej zupy dyniowej.
Gdy dynia jest już wydrążona, czas na zrobienie mordki. Pole do popisu jest to spore, ja jednak przy moim absolutnym braku talentu plastycznego poleciałam po najmniejszej linii oporu :P Dla bardziej uzdolnionych internet pełen jest pomysłów na kreatywne wycinanki :)
Teraz pozostaje już tylko wyciąć otworki w zaznaczonych miejscach, poprawić niedoróbki przy wycięciach, ewentualnie tą drogą dociąć trochę nadmiarowego miąższu i gotowe :)
Dla lepszego klimatu do środka włożyłam mały wklad do znicza, ale Wy możecie użyć klasycznych tealightów lub normalnej świeczki. Nawet moja wesoła dynia w całkowitej ciemności prezentuje się całkiem strasznie :)
To tyle na dziś, mam nadzieję, że miło spędzicie tę magiczną noc i nie wejdzie w Was żadna zbłąkana dusza :D
Udanej zabawy!
(Nie tylko przy wycinaniu dyni :P)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz